Bóg, seks i gumbo z Luizjany. W ten weekend wspominam Prince’a
21 kwietnia, rok temu, zasnął na zawsze Prince Rogers Nelson. Geniusz, świntuch, despota i multiinstrumentalista-samouk miał tylko 57 lat.
Czarnoskóry Mozart z Minneapollis, arogancki czarodziej, jednocześnie męski i androgyniczny rewolucjonista na obcasach. Śpiewał o seksie, przemocy i Bogu ze szminką na ustach, w body i z wielkim afro lub w rozwianych, wyprostowanych włosach.
Kiedy dziś wspominam Prince’a, myślę o brzmieniu Minneapollis (tzw. Minneapollis sound) z jeszcze szybszym i bardziej sensualnym niż w funku rytmem, o motorycznych niemal syntezatorach, gitarowych solówkach i echach nowej fali. On był tym brzmieniem, współtworzył je i ukształtował. I zawsze kipiał seksem.
Wszak to ten sam człowiek, który mawiał: „Kiedy się podniecę, czuję się bardzo blisko Boga, bardziej niż kiedykolwiek”. Uzależniał, kiedy podśpiewywał falsetem w „I Wanna Be Your Lover” (1979), zaczynał „Let’s Go Crazy” (1984) organami jak z pogrzebu, kiedy czarował gitarowymi riffami w „Kiss” (1986) i erotyzmem w „Cream” (1991).
https://youtu.be/1Lmq6RDn5O8
Wychował też grupę artystów ze swojego rodzinnego miasta. Dwoje z nich, duet producencki Jimmy Jam i Terry Lewis, którzy napisali przeboje chyba dla wszystkich popowych świętych (szczególnie dużo zawdzięcza im Janet Jackson), 15 czerwca odbierze zasłużone honory od Songwriters Hall of Fame.
Prince Rogers Nelson całe życie lubił stawiać na swoim. Przy 160 cm wzrostu doskonale grał w koszykówkę. Pokazał dzieciakom z miejskich dżungli i nerdom z całego świata, że mogą być, kim tylko chcą, nawet jeśli, jak melodeklamował Gil Scott-Heron, „ta rewolucja nie zostanie pokazana w telewizji”.
Została pokazana na początku lat 80., wtedy stawał się pierwszą czarnoskórą gwiazdą MTV, ale w 1970 r., kiedy „The Revolution Will Not Be Televised” trafiło do radia, miał 12 lat. Jego ojciec, pianista, i matka, wokalistka jazzowa, zdążyli się rozwieść, a młody artysta sam nauczył się gry na kilku instrumentach. Później lista instrumentów, które opanuje, powiększy się do prawie trzydziestu.
W 1971 r. Don Cornelius zaczął zawiadywać muzycznym pociągiem w „Soul Train”. Podobnie jak miliony innych czarnych nastolatków, Prince co sobotę oglądał ten program telewizyjny z wypiekami na policzkach. Od początku miał eklektyczny gust. Pasjami słuchał rock’n’rolla, szczególnie Chucka Berry’ego i Little Richarda, zresztą image tego ostatniego bardzo go inspirował.
Lubił też Grand Funk Railroad – hardrockowych białasów z Michigan i Graham Central Station – funkową grupę Larry’ego Grahama ze Sly&Family Stone. Prince pożyczył sobie fragmenty nazw obu zespołów i swoją pierwszą grupę nazwał Grand Central. W zespole towarzyszył mu m.in. Andre Cymone (wówczas jeszcze Anderson), przyjaciel z dzieciństwa. Później dołączył do nich także Morris Day.

Grand Central: Linda Anderson, André Cymone, Morris Day, Terry Jackson, Prince i William Doughty
Swoją drogą Cymone to trochę smutny przykład niedocenionego talentu i kariery, która nigdy nie nabrała rozpędu. Wczesne nagrania Minneapollis soundu to dzieło ich obu, Andre też był samoukiem, zabrakło mu jednak charyzmy i siły przebicia, żeby dorównać purpurowemu księciu. Po kłótni przy pracy nad trzecim albumem Prince’a „Dirty Mind” (1980) Cymone poszedł w stronę futurystycznego funku. Z różnym skutkiem. W 1985 r. Prince podarował mu piosenkę „The Dance Electric”.
Już jako nastolatek purpurowy książę był niezmiernie pracowity i miał w sobie ducha rywalizacji. Lokalną konkurencję dla Grand Central stanowili Flyte Tyme, których bardziej niż do rock funku ciągnęło do Chaki Khan. Grupie przewodniczyli Jimmy Jam (klawisze) i Terry Lewis (gitara basowa). W 1981 r. Jam i Lewis założyli z Dayem nowy zespół – The Time, kolejny skład z esencją Minneapollis soundu. Muzycy nagrali pięć płyt.
Podczas tegorocznego rozdania nagród Grammy oddali wraz z Bruno Marsem Prince’owi muzyczny hołd na scenie. Artyści towarzyszyli księciu podczas tras koncertowych, supportowali mu, co czasem kończyło się kłótniami i regularnymi bitwami na jedzenie (Controversy Tour). Prince pisał też dla nich piosenki, najczęściej pod pseudonimem Jamie Starr. Jest autorem jednego z największych przebojów The Time – „Get it Up” (1981).
https://youtu.be/d6VQePVunS4
Jako płodny i zdolny kompozytor Prince dzielił się swoimi utworami ze znajomymi i innymi artystami. Nie miał z tym problemu, dopóki to on kontrolował brzmienie i dostawał za swoją pracę tantiemy. Bo książę nigdy nie lubił nadmiernie dzielić się dochodami z własnych kompozycji ani tym bardziej udostępniać ich za darmo. Stąd słynny spór z wytwórnią Warner Bros, usunięcie większości piosenek z YouTube’a, Spotify i iTunes. Przed śmiercią miał zamiar przenieść cały swój katalog do Tidala, bo należąca do rapera Jaya-Z platforma muzyczna pozwala artystom na czerpanie największych profitów z muzyki ich autorstwa.
Wracając do piosenek księcia dla innych wokalistów, w latach 80. listy przebojów po obu stronach Oceanu roiły się od utworów, które brzmiały jak muzyczne kartki z Minneapollis. Oczywiście, najbardziej znaną kompozycją Prince’a spopularyzowaną przez kogoś innego jest „Nothing Compares 2 U” w wykonaniu Sinead O’Connor, ale to ballada.
Można by było też się nie domyślić, że Prince skomponował „Manic Monday” (1986) dla The Bangles i „I Feel for You” (1984) dla Chaki Khan. Jednak po wysłuchaniu „Nasty Girl” (1982) Vanity 6, „The Glamorous Life” i „A Love Bizzare” (1985) perkusistki księcia Sheili E. lub „Sugar Walls” (1985) Sheeny Easton już nie ma wątpliwości. Minneapollis soundem pachnie też na kilometr jedna z moich ulubionych kompozycji duetu Jam&Lewis – „I Didn’t Mean To Turn You On” (1984) Cherelle (to ten sam utwór, który później śpiewał Robert Palmer):
https://youtu.be/–wOcdR7JAI
Prince nagrał w sumie 39 autorskich krążków, które rozeszły się w ponad 100 mln egzemplarzy. Według danych Nielsen Music w 2016 r. był artystą z najlepiej sprzedającymi się płytami. W ciągu ośmiu miesięcy od śmierci muzyka rozeszło się 7,7 mln jego płyt, tym samym osiągnął o 5,5 mln lepszy wynik od Adele.
To akurat nie dziwi, Michael Jackson, Elvis Presley i inni od lat zarabiają po śmierci miliony. Żaden z nich nie zarządzał jednak swoją fortuną i prawami do piosenek równie rozsądnie jak Prince. Dlatego można być pewnym, że taki despota i perfekcjonista wpadłby w furię, gdyby dowiedział się, że ktoś próbuje sprzedawać jego muzykę i na niej zarobić. Wczoraj, w pierwszą rocznicę śmierci księcia, nakładem wytwórni RMA do sieci trafił singiel „Deliverance” (można go kupić tutaj), który artysta nagrał w latach 2006-2008 z producentem Ianem Boxillem. Kompozycja jest częścią tak samo zatytułowanej EP-ki. Złożyły się na nią jeszcze cztery inne utwory. Wypuszczony przez Boxilla minialbum też przez chwilę można było kupić w internecie. Jednak osoby zarządzające majątkiem Prince’a, w tym jego siostra Tyka, wycofały nakazem sądowym płytę ze sprzedaży, twierdząc, że według umowy, którą producent zawarł z muzykiem, wszystkie nagrane przez Boxilla i Prince’a kompozycje należą do tego ostatniego. Na razie sprzedaż jest „zamrożona”, co będzie dalej, zobaczymy.
W weekend w posiadłości Prince’a Paisley Park w Minneapollis trwa wielkie świętowanie z imprezami z jego muzyką i koncertami jego współpracowników, między innymi grup The Time, The Revolution i New Power Generation. A tak w ubiegłym roku uczcił pamięć księcia Brooklyn (wydarzenie zorganizował reżyser Spike Lee):
Wspominam Prince’a, słuchając jego kompozycji z płyt winylowych. Artysta byłby pewnie z tego faktu zadowolony. Timing dobry, jako że 22 kwietnia obchodzimy Record Store Day.
Na koniec dodam jeszcze, że wracam myślami do silnego związku muzyka z religią, co mogłoby być tematem osobnego posta. Artysta wychowany był w środowisku Adwentystów Dnia Siódmego, w późniejszych latach został świadkiem Jehowy. Silna potrzeba kontaktu z siłą wyższą, mistycyzm, a nawet motyw seksu jako zbawienia towarzyszyły jego muzyce od początku. Z jednej strony potrzebował głębokiej religijności, śpiewał o krzyżu i odkupieniu grzechów („The Cross”, 1987), z drugiej strony – zarówno w życiu, jak i na scenie był jednym z największych świntuchów, jakich poznała szeroko pojęta muzyka popularna. Śpiewał o zaletach seksu z własną siostrą, orgazmach, seksie oralnym. Dobitnie, często w sposób poetycki. Lista piosenek jest długa. Wystarczy posłuchać „Anny Stesii” z krążka „Lovesexy” (1988). Tutaj wyznaniu miłości towarzyszą słowa: „Zbaw mnie Jezu/byłem głupcem”.
Prince był szalony. Bardziej niż dowódca p-funkowego statku kosmicznego George Clinton. I bardziej wyuzdany niż Mick Jagger. Zaangażowany politycznie, szczery i pełen wielu smaków. Zupełnie jak gumbo z Luizjany, skąd pochodzili jego rodzice.
Komentarze
Dobry tekst.
Prosze jednak poprawic na ‚Grand Funk Railroad’.
@act – „r” dodane i dziękuję za dobre słowo. 😉
Pani Marto, ‚dobre slowo’ nic nie kosztuje…G. F. R. hmm…w dawno minionej mlodosci wszedlem na ‚Tytoniowa droge’ i z niej do dzis nie zszedlem. Prince byl geniuszem, ale troche zbyt eklektycznym jak na moj gust (on jehowita, dobre) …ale moze to tylko moja idiosynkrazja hehehehe.
Prosze duzo pisac o muzyce, bede sledzil z ciekawoscia.
Pozdrawiam serdecznie.
@act – dziękuję.
Pani Marto,
Czy byłaby Pani tak uprzejmą i wyjaśniła mi słowo „supportowali”.
Jako nieobyta w świecie Minneapolis melomanka, proszę również o wyjaśnienie: czy Minneapollis soundem to nazwa grupy muzycznej?
@echidna – Droga Pani, mam nadzieję, ze nie przesadziłam z anglicyzmami. Starałam się je w poście tłumaczyć, na przykład pisząc o „brzmieniu Minneapolis”, a „supportować” to słowo, które już na dobre weszło do polskiego dyskursu o muzyce rozrywkowej i oznacza oczywiście „rozgrzewanie” widowni przez artystę przed występem właściwej gwiazdy.
Dziękuję Pani Marto za wyjaśnienie. Takiego znaczenia słowa „support” nie znałam.
A jeśli o anglicyzmy chodzi, moralizatorką nie jestem lecz idea Reja „…iż polacy nie gęsi i swój język mają” powinna przyświecać nie tylko mnie. I choć język ulega zmianom (np moja Mama pisywała w swej młodości „bronzowy”) media, kształtujące społeczeństwo, powinny zadbać o odbiorców. Może za dużo oczekuję, ale takie mam marzenia. Senne?
Pani Marta, echidna
W 100% Cie popieram echidno (Tys tez z Australii?)
Od 30 lat mieszkam w kraju anglojezycznym i nie moge sie za nijak przyzwyczaic do zywcem zaszczepianych (?) w polszczyzne tych wszystkich ‚hejtow’, supportow’, ‚monitoringow’, ‚kateringow’ i tysiaca innych.
‚Na topie’ , ‚z gornej polki’ i inne klisze/kalki jezykowe przyprawiaja mnie o prawdziwy ‚dysgust’ hehehe.
Nie jestem zadnym purysta jezykowym i wiem jak wiele jezykow (w tym i oczywiscie angielski) wplynelo na stale na polszczyzne w przeszlosci. Jednak ta ‚inwazja’ angielskiego na polski w ostatnich latach niezbyt chlubnie swiadczy o naszej tozsamosci jezykowej a wiec i kulturowej ogolnie.
Choc doskonale rozumiem pania Marte, ze trudno dzis pisac o muzyce popularnej (szczegolnie anglojezycznej) bez pokusy wtracania angielskich slow tam, gdzie trzeba by wymyslac polskie odpowiedniki. ‚Supportowali mu’ brzmi strasznie…ale skoro sie przyjelo, nic juz nie poradzisz.
Dotyczy to zreszta wielu innych dziedzin…