Jego boskość Kendrick Lamar
Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca? Myślę po dwóch tygodniach od premiery nowego albumu Kendricka Lamara „DAMN.”. Kompozycji na płycie słuchałam po kolei, potem wyrywkowo, wreszcie po dłuższych przerwach i spokojnie do nich wracałam.
A żeby nie wyszło na to, że nic innego w mniej lub bardziej wolnym czasie mnie nie zajmuje (może prócz wspominania Prince’a – mój wcześniejszy wpis tutaj), donoszę, że obejrzałam też drugi sezon „The Get Down”, czytam „Ludową historię Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna i odkurzam katalog wytwórni Black Jazz Records. Szczególnie polecam krążek „Spring Rain” (1972) Rudolpha Johnsona. Jest idealną ścieżką dźwiękową na wiosenne, lekko deszczowe wieczory.
Zanim przejdę do samego Lamara, muszę wspomnieć o tym, jak bardzo w epoce streamingu krótki czas i pobieżność absorpcji muzyki smuci mnie i denerwuje. W mediach społecznościowych czytam coraz częściej o tym, że „DAMN.” w dwa tygodnie od czasu swojej premiery to już „old news” i „stara płyta”, dużo jest też pełnych wyczekiwania postów na kolejny krążek rapera. Ten jest już stary, więc kiedy ukaże się następny?
Inna sprawa, że fani muzyka wytropili kilka rzekomych aluzji (m.in. w kompozycji „The Heart Part 4”, nie znalazła się na albumie), według których miał on wydać jeszcze jedną płytę w Wielkanoc. Wiadomo, McLuhan przewidział wszystko, a o krótkim czasie absorpcji można pisać w kontekście nie tylko muzyki. Mam jednak nadzieję, że pisanie o krążku, który ukazał się, o zgrozo, dwa tygodnie temu, nie zostanie przez Państwa uznane za rażące faux pas, tym bardziej że blog ten nie jest poświęcony recenzjom muzycznym.
Kiedy jednak czarnoskóry artysta będący najważniejszym głosem swojego pokolenia i bezsprzecznie najlepszym raperem wśród swoich rówieśników wydaje płytę, milczeć po prostu nie wypada. Szczególnie że treści na niej zawarte są, jak zwykle u Lamara, istotne. Z socjopolitycznym przekazem, krytycznym podejściem do rządzących, opisem rzeczywistości Czarnej Ameryki, refleksjami o kryzysie wartości, odniesieniami do hip-hopowej tradycji, kultury gangowej i religii.
O aluzjach biblijnych na krążku wspomina też Bartek Chaciński na swoim blogu. A pojawia się ich tu nawet więcej niż na trzech wcześniejszych albumach artysty. Nie brakuje nawiązań do Księgi Powtórzonego Prawa z teoriami o Czarnych Izraelitach, rymów o Lucyferze, grzechu, winie i karze. Temat ciekawy, o czym więcej kilka akapitów niżej.

Lamar w teledysku do singla „Humble” z albumu „DAMN.”.
Swoją czwartą płytą raper przejdzie do historii z kilku powodów. „DAMN.” to album, który zanotował najlepszą w historii sprzedaż w pierwszym tygodniu od premiery (603 tys. egzemplarzy, licząc tradycyjną sprzedaż oraz tę z platform muzycznych i serwisów streamingowych). Zarówno utwór „HUMBLE.”, jak i sam krążek trafiły na szczyt listy Billboardu. To pierwszy singlowy numer jeden rapera. Lamar jest piątym artystą w historii, którego aż czternaście kompozycji z jednej płyty znalazło się na tej liście w tym samym czasie.
Presja chwalenia króla jest spora, dlatego warto było odczekać trochę, wziąć głęboki oddech i nabrać dystansu do płyty, na której teksty są znakomite, jednak muzycznie nie jest to dzieło na miarę swojego poprzednika. Zastanawiam się, do czego to rozczarowanie porównać. Nie jest tak źle, jak kiedy po spójnym i introspektywnym „Reasonable Doubt” (1996) Jay-Z powierzył większość podkładów na „In My Lifetime, Vol. 1” (1997) skocznym samplom od The Hitmen, Trackmasters i Teddy’ego Rileya. Może bardziej tak, kiedy po bezdyskusyjnie klasycznym „Illmatic” (1994) Nasa czekało się na kolejny klasyk, ale każdy kolejny krążek nie spełniał oczekiwań. I nie zmieniła tego maksymalna ocena pięciu mikrofonów od magazynu „The Source” dla albumu „Stillmatic” (2001). Rozczarowanie jest trochę mniejsze, bo i mniejsze były oczekiwania, ale emocje są może podobne, jak po przesłuchaniu czwartego (solidnego, lecz nie doskonałego) albumu „4 Your Eyez Only” (2016) J.Cole’a.
Od czasu ukazania się pierwszej długogrającej płyty Lamara „Section.80” (2011) apetyt rósł w miarę jedzenia. Kolejne wydawnictwa były od debiutu lepsze i ustawiały poprzeczkę coraz wyżej. Najsmaczniejsze danie to oczywiście wspomniany poprzednik „DAMN.”, czyli „To Pimp a Butterfly” (2015). Artysta nie tylko idealnie trafił w potrzeby czarnej społeczności z politycznym przekazem (kompozycja „Alright” stała się nieoficjalnym hymnem ruchu #Black Lives Matter), ale wydał też krążek, który swoją muzycznością przewyższał wszystko to, co wydarzyło się w hip-hopie w ostatnich latach.
To była nowa jakość: ukłony w stronę afrofuturystycznej orkiestracji Sun Ra Arkestra, fantastyczne aranżacje Thundercata, produkcja Terrace’a Martina i Flying Lotusa, saksofon Kamasiego Washingtona i gościnne udziały m.in. George’a Clintona, Roberta Glaspera i Pete’a Rocka. Lista znakomitych artystów, którzy się na albumie pojawili, jest długa, ale to, jak wiadomo, nie zawsze musi być gwarancją sukcesu. Lamarowi udało się jednak stworzyć bardzo spójną płytę, zachowując styl i osobowość. Było wiadomo, że mamy do czynienia z wydawnictwem, które powstało na Zachodnim Wybrzeżu i garściami czerpie z jego rapowej tradycji.
Na „DAMN.” znów pojawiło się zacne towarzystwo. Singlowe „HUMBLE.” i „DNA.” to komercyjne petardy autorstwa Mike Will Made It, doskonale w świecie hip-hopu znanego z pełnych trapowej energii kompozycji dla Gucci Mane’a, Rae Sremmurd, a ostatnio także Beyoncé.
Są tu i bardzo ostatnio popularni Kanadyjczycy z kolektywu BadBadNotGood, złote dziecko czarnych brzmień – Steve Lacy z grupy The Internet, mistrz podszytej nową falą melancholii James Blake i znów pojawia się Washington, tym razem tylko na instrumentach smyczkowych. Thundercat i Martin też dają o sobie znać, ale już nie jako producenci. Krążek wieńczą soulowe sample – znak firmowy 9th Wondera w autobiograficznym „DUCKWORTH.”. Większy wpływ na brzmienie „DAMN.” niż w przypadku „To Pimp…” wydaje się mieć Sounwave, jeden z nadwornych producentów wytwórni Top Dawg Entertainment, wcześniej odpowiedzialny między innymi za ważny dla Lamara singiel „Bitch Don’t Kill My Vibe” (2013). Czyli jest powrót do ambientalnego, onirycznego klimatu i hauntologii rodem z Compton, choć to ostatnie bez wątpienia także dzięki tekstom.
Wracam do niezachwytów. Nie chodzi o to, że od hip-hopu oczekuję piosenkowego podejścia do muzyki. A na pewno nie prostackiego wycięcia refrenu z samplowanej kompozycji i umieszczenia go bez większych zmian w nowym utworze, w czym specjalizowali się dla przykładu wspomniani już The Hitmen z wytwórni Bad Boy. Mam jednak problem z nieuchwyceniem ducha tychże sampli, zapętleniem i spowolnieniem ich w taki sposób, że nowe utwory można by umieścić na taśmociągu z napisem „chopped and screwed”. Tak nazywała się rozwinięta w latach 90. w Houston przez DJ-a Screwa technika remiksowania i spowalniania bitów ze scratchami, suspensem, a czasem pomijaniem pewnych ich części.
Nawet jeśli trochę przesadzam, to tylko odrobinę. Weźmy bounce’owe „Ha” (1998) Juvenile’a zsamplowane w „Element” (produkacja Blake’a i Sounwave’a). Doceniam muzykalność Blake’a, ale spowolnione i wplecione do kompozycji fragmenty „Ha” z rymami stylizowanymi na te zawarte w oryginale są tu zbędne. Kolejny przykład to „XXX” z gościnnym udziałem U2, gdzie samplem wyjściowym był „Get Up Offa That Thing” (1976) Jamesa Browna. Do żałobnego, niemal balladowego fragmentu śpiewanego przez Bono i refleksji Kendricka o rasizmie i ogólnej kondycji Ameryki doskonale pasuje oniryczny klimat i spowolniony bit. Jednak zmiana tempa (jak w wielu innych przypadkach i to jest mój kolejny zarzut) nie jest płynna i drażni. Fragment śpiewany mógłby być nieco dłuższy (jak w „Holy Grail” Jaya-Z i Justina Timberlake’a), a przejście podobne do tego we wspólnym nagraniu rapera ASAP Rocky’ego, Roda Stewarta i Miquela – „Everyday” (2015). A tak – potencjał melodii został właściwie zmarnowany.
Gościnny udział U2 u Lamara wzbudził kontrowersje wśród zagorzałych fanów zespołu, którzy uważają, że traktowanie na równi twórczości rapera i ikon rocka jest świętokradztwem. A co dopiero dośpiewywanie jakiemuś tam raperowi refrenu? Grzech ciężki. Puryści i maruderzy pewnie już zapomnieli choćby o przełomowej współpracy Aerosmith i Run-D.M.C. W „Walk This Way” (1986) i setkach innych tego typu kolaboracji. To truizm, ale może podkreślić warto: czy komuś się to podoba czy nie, raperzy formatu Lamara mają status gwiazd muzyki popularnej, co potwierdza i sprzedaż płyt, i wszechobecność hip-hopu w różnych sferach popkultury.
Zresztą granice między gatunkami od dawna się zacierają, a kiedy taki Elton John podśpiewuje u A Tribe Called Quest („Solid Wall of Sound” z albumu tych ostatnich „We Got It from Here… Thank You 4 Your Service”, 2016), ma okazję dotrzeć do innej publiczności i… podnieść cenę biletów za koncerty. Takie czasy.
Sympatia Lamara do gitar sięga przynajmniej debiutu, na którym nie zabrakło rockowych sampli, między innymi z kompozycji The Alan Parsons Project. Kolejny przykład: „LUST.” z krążka „DAMN.” oparty jest na „Knock Knock Knock” (2016) Rat Boya. Wątpię jednak, żeby ktoś się tego domyślił, słuchając utworu rapera. Kończąc wątek rockowych fascynacji Kendricka, proponuję obejrzeć wspólny występ artysty z zespołem Imagine Dragons, zarejestrowany trzy lata temu podczas ceremonii rozdania nagród Grammy:
https://youtu.be/uRhfXkI2DBA
Zamykając opowieść o muzyce na „DAMN.”, ostatnia rzecz dotyczy zmian tempa. Pojawiają się one w zdecydowanie zbyt wielu miejscach. Użyte raz, dwa razy – byłyby ciekawym dodatkiem, może niespodzianką, jednak irytują, kiedy stają się regułą. I zamykając temat sampli: o ile na „DAMN.” przeszkadza monotonny, żeby nie napisać schematyczny, sposób do nich podejścia, zainteresowała mnie jeszcze jedna sprawa. Jak się okazuje, samplel w „FEEL.” pochodzi pośrednio z jednej ze składanek Organic Future Hip-Hop „COF_134_B_Changed_Dopey”, dostępnej na stronie Loopmasters, gdzie można kupić sample i loopy, a niektóre nawet ściągnąć za darmo. Oba fragmenty – z kompilacji i płyty Lamara – brzmią niemal identycznie. Dowód tutaj. Refleksję na temat tego, o czym to świadczy, zostawiam Państwu.
Poszczególne kompozycje na płycie składają się z elementów puzzli, które do siebie nie pasują. A większa układanka zamiast wprowadzać porządek, mimo tak znakomitych gości wprowadza chaos. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby okazało się, że w przypadku większości utworów było tak: najpierw Lamar stworzył je z producentami Sounwave, Tae West i Bēkonem, a potem inni zaproszeni do współpracy artyści doklejali swoje elementy, nie mając jednak na brzmienie całości wielkiego wpływu. A jeśli próbowali mieć, z tej próby sił wyszedł chaos. Brak spójności to mój ostatni zarzut dotyczący muzycznej strony projektu. Jestem jednak pewna, że nie zgodzą się ze mną fani wczesnego Kendricka, brzmienia Black Hippy i innych produkcji z wytwórni Top Dawg Entertainment. Zapraszam do dyskusji w komentarzach pod postem.
Teksty są dla odmiany znakomite. Wypada wręcz do nich wracać, za każdym razem odkrywając nowy niuans, metaforę, grę słów i drugie dno w kolejnej opowieści. Bo jeśli chodzi o warstwę tekstową, Lamar nie ma wśród swojego pokolenia sobie równych. Tzw. nowa fala raperów, w tym J.Cole, Chance The Rapper i Earl Sweatshirt, depcze mu po piętach, ale „zbawca hip-hopu” (tak Kendrick nazwał sam siebie) może być tylko jeden. Gdyby artysta debiutował dwie dekady temu, stałby w jednym rzędzie z Mos Defem i Talibem Kwelim. Dziś też ma dobre towarzystwo, jednak na koronę najlepszego rapera wszech czasów musi sobie jeszcze zapracować.
O ile muzycznie album uważam za mało spójny, tekstowo wydaje się dopracowany w każdym szczególe. Skupię się na retoryce związanej z religią, choć i innych tematów na „DAMN.” nie brakuje. Nawiązań do chrześcijańskich symboli jest tu tyle, że oczywista wydaje się odpowiedź na pytanie, dlaczego krążek ukazał się w Wielki Piątek. Wtedy Jezus umarł na krzyżu, a czternaście kompozycji na krążku może oznaczać czternaście stacji drogi krzyżowej. Kung Fu Kenny (ksywa Lamara, którą przedstawia się także na płytach) snuje na „DAMN.” opowieść o winie, karze i odkupieniu.
Już na otwierającym krążek „BLOOD.” pojawia się pojęcie „wickedness” (w dosłownym tłumaczeniu to nikczemność, haniebność), które oznacza także zawłaszczenie człowieka przez siedem grzechów głównych. Potem raper nawiązuje, choć nie bezpośrednio, do słowa „Lucy”. Na jego poprzednich płytach oznaczało ono wszystkie pragnienia tzw. bydlęcej natury człowieka lub było po prostu skrótem od Lucyfera namawiającego do grzechu. Ciekawszy wydaje się jednak tekst do „YAH.” z nawiązaniem do Księgi Powtórzonego Prawa. Yah to jak wiadomo skrót od Jahwe (Yahweh) – hebrajskiej nazwy Boga, Istoty Najwyższej. Nawiasem mówiąc, U2 także ma na swoim koncie utwór zatytułowany „Yahweh”, pochodzi on z wydanego w 2004 r. albumu „How To Dismantle an Atomic Bomb”.
Księga Powtórzonego prawa należy do Starego Testamentu, a według tradycji jej autorem jest Mojżesz. Przedstawia on Izraelitom tzw. Kodeks Deuteronomiczny – zbiór praw, do których miał się stosować lud Izraela po dotarciu do Ziemi Obiecanej. Dotyczył między innymi kultu Boga, składania mu ofiar i sposobu postępowania z innymi narodami. Potem Mojżesz wyprowadza uciemiężony niewolnictwem lud z Egiptu do Ziemi Obiecanej. W „YAH.” Lamar identyfikuje się jako Izraelita. Prosi, żeby nie nazywać go „czarnym”, bo to „tylko kolor, a nie fakty”. W „FEAR.” zdaje się potwierdzać, że wierzy w teorię ruchu Czarnych Izraelitów, którzy twierdzą, że Afroamerykanie pochodzą od biblijnych Izraelitów wyprowadzonych przez Mojżesza do Ziemi Świętej. Raperowi wciąż towarzyszy lęk przed popełnieniem grzechów, które sprawią, że nigdy nie zostanie zbawiony. Z drugiej strony ubolewa, że nie może oprzeć się ziemskim pokusom.
Singlowy „HUMBLE.” to kompozycja ósma na płycie i wydaje się, że nieprzypadkowo mowa w niej o pokorze. Na stacji ósmej Jezus spotyka trzy kobiety z Jeruzalem, które płaczą nad jego losem. On jednak prosi, żeby zapłakały nad sobą. W świetnym teledysku w reżyserii Dave’a Mayersa widzimy Lamara w papieskich szatach i przy stole z innymi raperami. Kendrick siedzi, podobnie jak Jezus, w centralnym miejscu i nawołuje kolegów po fachu do pokory. Król jest przecież tylko jeden. Kadr przypomina obraz „Ostatnia Wieczerza” Leonarda Da Vinci.Ostatnio u kilku innych raperów też pojawiły się nawiązania do „Ostatniej Wieczerzy”. Między innymi w klipie ASAP Ferga i ASAP Rocky’ego „Shabba” (2013):
I na okładce debiutanckiego albumu Stormzy’ego „Gang Signs&Prayer” (2017):
Porównywanie się do Jezusa, Boga czy bogów nie jest w hip-hopie niczym nowym. Najpopularniejsze ostatnio przykłady to Kanye West (jako Yeezus) i Jay-Z (Jayhova). „Boskość” odnosi się najczęściej do umiejętności składania rymów i przekonania, że nikt inny im nie dorówna. Raper to przecież w skrócie MC (master of ceremony), stawiany na piedestale mistrz ceremonii.
W „LUST.” Lamar po raz kolejny pokazuje potęgę swoich rymów. W tym samym utworze rapuje o zgubnym pożądaniu i krytykuje Trumpa, a wszystko to tworzy intrygującą, przemyślaną całość. W „FEAR.” nawiązuje do ostatnich słów, które Jezus wypowiedział na krzyżu: „Boże, dlaczego muszę cierpieć? W moim sercu noszę ciężar walki” i znów ubolewa nad ludzkimi słabościami. Wieńcząca „DAMN.” kompozycja „DUCKWORTH.” (tak brzmi nazwisko Lamara) to autobiograficzna historia o tym, jak Anthony „Top Dawg” Tiffith, współwłaściciel wytwórni TDE, o mały włos nie zastrzelił wiele lat temu ojca Kendricka. DJ Kid Capri krzyczy w tle: „Pamiętaj, co się zdarzyło na Ziemi, zostanie na Ziemi!”. To zdanie daje nadzieję na odkupienie grzechów. Ciąg dalszy zapewne nastąpi.
A nam pozostaje czekać na kolejną po „To Pimp a Butterfly” znakomitą płytę Lamara, bo jak sam stwierdził w jednym z ostatnich wywiadów, klasyka na miarę swoich możliwości jeszcze nie nagrał.
Komentarze
mniej znaczy więcej! po dwóch egzaltowanych akapitach, nie byłem w stanie brnąć dalej…
Może to obciach , że Lamar był mi obcy , ale po tym tekście na pewno posłucham sobie jego piosenek z zainteresowaniem .
Ciężko ciężko mi się przyznać, ze sie zgadzam z Pani opinią i chyba nie ttlko ja tak mam, bo jak Pani napisala chciałoby się myśleć, ze król jest tylko jeden. Poza tym ciekawy wpis i proszę napisać kiedys więcej o czarnych Izraelitach.
@Aga – Bardzo mi miło, @alteris – dziękuję i obiecuję, że wrócę do tematu, @jenever – dziękuję za krytyczną uwagę, mam nadzieję, że styl poprzednich/kolejnych wpisów bardziej przypadnie panu do gustu.